Z różnych powodów można wyczekiwać powrotu ekstraklasy, zazwyczaj zupełnie niedorzecznych, ale kto by pomyślał, że czekać będziemy po to, aby… było mniej narzekania. Tak się bowiem dziwnie składa, że atmosfera wokół kadry zrobiła się nieznośna i wcale nie mam przekonania, że to w stu procentach wina samej kadry.
Foto: Rafał Oleksiewicz / PressFocus / NewspixPolska - Łotwa

 Oglądając mecz Polska - Łotwa z trybun, zastanawiałem się, po co w ogóle marnuję czas? Oczywiście. Czy mam przekonanie, że nasz zespół zmierza we właściwym kierunku? Absolutnie nie - pisze w swoim felietonie Krzysztof Stanowski
Mecze reprezentacji oglądam może niespecjalnie długo, bo zaledwie od jakichś 25 lat, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć takie, które mi się naprawdę podobały
Nasza kadra gra brzydko, czyli jak zawsze. Punktuje trochę lepiej niż zawsze, więc to całkiem w porządku. Nie widać, by miało urodzić się coś efektownego, ale takich nadziei osobiście nie pamiętam
 
Czy mi się podobał mecz z Łotwą? Wcale. Czy oglądając go z trybun, zastanawiałem się, po co w ogóle marnuję czas? Oczywiście. Czy mam przekonanie, że nasz zespół zmierza we właściwym kierunku? Absolutnie nie. Ale można też zadać inne pytanie. Na przykład takie, czy stało się coś złego i czy są podstawy do narodowego lamentowania? Otóż nie ma. 

Mecze reprezentacji oglądam może niespecjalnie długo, bo zaledwie od jakichś 25 lat, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć takie, które mi się naprawdę podobały. Niedawno redakcyjni koledzy z Weszło przygotowali ranking najlepszych spotkań kadry z ostatnich trzech dekad i trzeba sobie jasno powiedzieć: jest to przygnębiająca lista spotkań, które udało się szczęśliwie wygrać lub zremisować, bez jakichkolwiek fajerwerków, w dużej mierze bazując na farcie i pojedynczych zrywach. Rzadko kiedy udawało się rozstrzelać przeciwnika, o ile nie było to San Marino czy Azerbejdżan, z reguły te najlepsze nasze spotkania były takimi, kiedy sensacyjnie odebraliśmy punkty wyżej notowanemu rywalowi, ale zrobiliśmy to bez stylu i w sumie przez przypadek. Nie przypominam sobie okresów w moim życiu, kiedy włączając mecz reprezentacji lub idąc na stadion, byłem przekonany, że obejrzę – tak po prostu – ładne widowisko. W tych naszych triumfach zawsze był element zgrzytania zębami i modlitwy o końcowy gwizdek. To zresztą cecha futbolu międzynarodowego, że pięknem i poziomem coraz bardziej odstaje on od futbolu klubowego, gdzie wszystko można sobie spokojnie wypracować, a piłkarzy gorszych zastąpić lepszymi.

Spodziewałem się, że mecz z Łotwą będzie łatwiejszy i że strzelimy znacznie więcej goli, ale skoro padły tylko dwa to… wzruszyłem ramionami i poszedłem do domu. Jestem całkowicie uodporniony na brzydotę biało-czerwonej reprezentacji. Uważam nawet, że podczas Euro 2016 graliśmy bardzo brzydko, co nie zmienia faktu, że doszliśmy w turnieju względnie daleko, a niewiele brakowało byśmy – bez rozegrania ładnych 90 minut (albo chociażby 45) – znaleźli się w strefie medalowej. Mówiąc krótko – nauczyłem się nie oczekiwać czegokolwiek poza wynikiem i czasy Adama Nawałki niczego w tej kwestii nie zmieniły, toteż wobec Jerzego Brzęczka nie mam żadnych dodatkowych żądań. Sześć punktów po dwóch meczach wygląda dobrze, po prostu. Jeśli pojedziemy na finały mistrzostw Europy, a wydaje się, że naprawdę trudno będzie nam wymigać się od awansu, interesować będzie mnie wyłącznie zaliczanie kolejnych turniejowych faz, bo nie mam żadnych złudzeń co do walorów estetycznych – tych nie będzie żadnych. Będziemy szaleć z radości, gdy ktoś wrzuci piłkę z rzutu rożnego, co zakończy się golem i potem obgryzać paznokcie, by rywal nie wyrównał po żadnych z osiemnastu ataków. Tak po prostu już jest i tyle.

Dlatego nie ma co popadać w skrajności. Nasza kadra gra brzydko, czyli jak zawsze. Punktuje trochę lepiej niż zawsze, więc to całkiem w porządku. Nie widać, by miało urodzić się coś efektownego, ale takich nadziei osobiście nie pamiętam. Bywało więc gorzej. Przekonanie, że z Jerzym Brzęczkiem zmierzamy ku przepaści brzmi jak zwierzenia rozchwianej emocjonalnie nastolatki.
 
 
Źródło: Przegląd Sportowy